Są okresy w roku, a nawet w tygodniu, kiedy ludziom na maxa odpierdala gdy przychodzi robić zakupy. Przysięgam, nie wiem co by się stało, gdyby miał przyjść jakiś armagedon w postaci wojny nuklearnej czy ataku zombie. Płacz, wyrywanie sobie produktów, pośpiech, Grażka drze japę na Janusza, Janusz drze japę na Brajanka, Brajanek się drze bo mu obiecali kupić Pikachu. Parakurwanoja.
Polska – weekend – zakupy.
Piątek to jakaś masakra. Ściska w dole, patrzysz i nie ma srajtaśmy. A że markiet masz blisko to poginasz w laczach na drugą stronę ulicy, kupisz sobie czteropak na weekend, bo taniej i może coś na śniadanie. Po wejściu niepokojąco patrzyszna puste miejsce, gdzie powinny stać te śmieszne koszyki na kółkach. I Ty już wiesz. W tym samym momencie przepycha Ciebie pani Krysia z parteru, bo od wczoraj jest promo na pieczarki i trzeba okazję wykorzystać, bo druga okazja na zrobienie „grzybowej” za pół darmo się prędko nie trafi. Zawsze pod nosem „kuuuurwa…” i idziesz. Bierzesz 3 rzeczy, więc z nosidełkiem się nie spinasz.
Do wyboru do obsrania.
Idziesz po tą srajtaśmę, a tam wybór jak w salonie opla. Albo zwykły szaraczek 1-warstwowy dla plebsu, albo model deluxe z 3 warstwami, większą ilością listków co by ciebie nie zaskoczyło w kluczowym momencie, 4 rolki o długości 8 żeby miejsca nie zawalać przy klopie i przede wszystkim rumiankowy zapach, żeby gringle się naperfumowały. Modele pośrednie to albo to albo to. Czyli albo masz 2 warstwy o zapachu wanilii, albo 3 warstwy bez zapachu. Nosz kurwa, co tu brać. Jest. 3 warstewki i kokos. Stara będzie wniebowzięta. Kocha kokos. Kokos do włosów, kokos pod pachę i teraz będzie do dupy. Jeszcze tylko pasta do zębów o smaku kokosa i zestaw happy meal będzie kompletny. Bierzesz cokolwiek i idziesz dalej.
chlep.
Oczywiście pieczywa już wieczorem nie uświadczysz. Ostatnie sztuki własnie wyrywają sobie Ci, którzy marketu na osiedlu nie mają, albo wstydzą się iść do biedry. Olewasz gadów i bierzesz jogurcik do żyta. Opierdolisz sobie śniadanko jak księciunio, a nie te nadmuchane bułki do pyska pchał. Co to ja miał… Oczywiście kalkulacja na poziomie matmy 2 rok studiów, bo pamięć do listy zakupów jest jak zwykle „niezawodna”. W tym czasie telefon i „kup jeszcze to i to totootototot!”. No. To idziesz po nosidełko, wkładasz co masz i ahoj przygodo. Przychodzi sms z pełną listą i łapiesz się za łeb. Zaczyna się kurwa krążenie między półkami coraz bardziej nerwowe, bo niecierpliwy z natury jestem. Najczęściej się wracam 3 razy. Nie, że nie potrafię zorganizować. W tych pożal się borze marketach ciągle przestawiają wszystko, bo twierdzą, że dzięki temu klient zobaczy więcej produktów i kupi więcej. Nie wiem skąd to. Przyszedłem po makaron i na miejscu, gdzie był ostatnie pół roku, stoją teraz czekoladki. Nie potrzebuję czekoladek do rosołu. Takiego wała wasz wiżual merczandajzing.